Murphey
leżała na plecach. Ręce miała ułożone wzdłuż ciała, pod kołdrą. Łóżko zdawało
się być dziwnie niewygodne, ale za to powierzchnia sufitu była bardzo
absorbująca.
Z tego
letargu wyrwało ją pukanie do drzwi. Gdy te się otwarły, w szczelinie ukazała
się głowa babci.
- Wiem że
dziś niedziela, ale już dziewiąta, a chyba nie chcesz się spóźnić na mszę?
Gdy tylko
babcia wyszła, dziewczyna wstała. Zastałe stawy niemalże zatrzeszczały, a przed
oczami na moment zrobiło się ciemno od gwałtowności tego ruchu. Przejrzała się
w lustrze wiszącym na szafie – cienie pod oczami, piegi wszędzie, włącznie z
chudymi nogami wystającymi spod rąbka koszuli nocnej… Jest jak zwykle. Po
szybkim prysznicu ubrała się bardziej elegancko niż zwykle i zaczesała włosy do
tyłu. Śniadanie zjadła z wilczym apetytem – w ogóle nie pasującym do jej
wychudzonej sylwetki - a potem udała się do babcinego Mini.
***
- Fifi St.
James, to naprawdę ty! – usłyszała Murphey wysoki głos. Odwróciła się i ujrzała
dziewczynę z szerokim uśmiechem na twarzy i… różowymi włosami. Gdyby nie to, że
została nazwana „Fifi”, nie domyśliłaby się, kto to.
- Maggie? –
spytała, mrużąc oczy. Również na jej ustach zawitał uśmiech. – Ostatni raz
widziałyśmy się kilka dobrych lat temu!
- No i
widzisz, jak się przez ten czas zmieniłyśmy. Jakaś ty chuda! Też bym tak
chciała – różowowłosa spojrzała na wąską talię przyjaciółki z dzieciństwa, jej
szczupłe ręce i niemalże patykowate nogi. Kości policzkowe i obojczyki wybijały
się spod bladej skóry tworząc niewielkie wzniesienia.
Phee
również zlustrowała sylwetkę Maggie Cahill. Dziewczyna miała grubo ponad metr
siedemdziesiąt wzrostu i prawdziwie kobiecą sylwetkę – szerokie biodra, biust
odpowiedni, nie za duży i nie za mały, delikatnie opaloną skórę, pełne usta i
dołeczki w policzkach.
- To chyba
ja powinnam zazdrościć tobie – mruknęła ruda. Przyjaciółka objęła ją ramieniem
i zaprowadziła do swoich rodziców, którzy dopiero teraz wyszli z kościoła.
- Patrzcie
kogo tu mam! – powiedziała z dumą, jakby chwaliła się wygraną na loterii
fantowej.
- Murphey!
– pani Cahill, po której to córka niewątpliwie odziedziczyła entuzjazm i
optymizm przytuliła dziewczynę. Pan Cahill tylko uścisnął jej dłoń.
- Dzień dobry
– przywitała się uprzejmie dziewczyna. – Nie wiedziałam, że wróciliście do
Mullingar.
- Cóż, te
sześć lat w Ameryce nie było złe, ale jak to się mówi, wszędzie dobrze ale w
domu najlepiej. A ty przyjechałaś tu na wakacje, tak? Jest tam gdzieś twoja mama?
- Niestety
w tym roku nie mogła przyjechać. Nie dali jej urlopu w pracy – skłamała gładko
Phee. Pani Cahill wyglądała na szczerze zawiedzioną.
- No nic. Na
nas już czas, jedziemy z Maggie na casting do X-Factor – oznajmiła kobieta.
Phee spojrzała z zaskoczeniem na dziewczynę.
- X-Factor?
Serio?
Maggie
wzruszyła ramionami. – Zobaczymy, co z tego będzie. Ale jeszcze zanim
pojedziemy, daj mi swój telefon, musimy się jakoś spotkać i nadrobić te lata!
Dziewczyny
wymieniły się numerami i pożegnały uściskiem. Kiedy Cahillowie odeszli w swoją
stronę, Murphey odeszła w drugą, do babci która cały czas przyglądała im się z
pewnej odległości.
- Kiedy
przyjechali? – spytała dziewczyna, której humor znacznie się poprawił.
- Jakiś
miesiąc temu. Nie chciałam ci mówić przez telefon, wolałam, żeby to była
niespodzianka.
- Dzięki. –
Phee ucałowała babcię w policzek.
Jako że
miały dużo czasu tego dnia, postanowiły objechać miasteczko. Catrina włączyła
radio, a jako że było całkiem ciepło obie otworzyły okna. Nie jechały w
zabójczym tempie, bo Murphey chciała wszystko pooglądać. Ostatni raz była u
babci rok wcześniej. Przez ten czas działo się tak dużo, że nie miała kiedy
przyjechać.
Pam, pa-ram, pa-ram-pam-pam-pam, pam, pa-ram
pa-ram-pam-pam – z radia dobywało się brzdękanie na gitarze, po czym wszedł
wokal.
- Nie! –
Phee jak oparzona rzuciła się, by zmienić stację. Już miała dość tej piosenki,
miała dość tych chłopaków. I co to w ogóle za tekst? You don’t know you’re beautiful? Przecież dziewczyny które są
piękne o tym wiedzą i to wykorzystują. Te, które nie są ładne też o tym wiedzą
i siedzą cicho.
- Czemu aż
tak ich nie lubisz? – spytała Catrina.
- Bo mnie
wkurzają. Wszystkie ich piosenki są o miłości, a do tego nie oni je piszą,
tylko specjalnie zatrudnieni do tego ludzie. I co chwilę się pojawiają w
telewizji, i tylko dziękują swoim fanom. To już się robi nudne.
- Wiesz że
ponoć chcą przyjechać do Irlandii? – postanowiła zaryzykować kobieta. Murphey
spojrzała na nią z niedowierzaniem. Ta pokiwała tylko głową.
- Na całe
szczęście szansa, że gdzieś ich spotkam jest mniejsza niż na to, że w czasie
najbliższej burzy trafi mnie piorun.
Gdyby tylko
Murphey mogła znać przyszłość…
***
- POBUDKA!
– czterech chłopaków wrzasnęło na raz. Zayn Malik tylko przewrócił się na
brzuch, wtulając twarz w poduszkę. Po chwili jednak jęknął z bólu – ktoś
właśnie stanął mu na plecach.
-
Wssstawaj… – usłyszał szept Louisa tuż przy swoim uchu i odrzucił głowę w bok.
Kiedy poczuł że Lou schodzi z niego, wreszcie podniósł się z łóżka.
- Najwyższy
czas!
Cała reszta
zespołu była już ubrana i gotowa do wyjścia.
- O matko,
zupełnie zapomniałem! – krzyknął mulat i potykając się o własne nogi poleciał
do łazienki. Chłopcy usiedli na jego materacu, by poczekać na przyjaciela.
Harry bawił się kamerą cyfrową firmy Panasonic, która wyglądała prawie jak
pistolet - tyle że pomarańczowy. Tego dnia mieli w planach obejrzeć Mullingar i
nakręcić video pamiętnik. Wiedzieli, że fanki to uwielbiają – a oni sami też
lubili wygłupiać się przed obiektywem.
Kochali
swoje fanki, choć czasem śmieszyło ich to, do czego są w stanie się posunąć.
Ale to one ładowały ich pozytywną energią – oczywiście, jeśli nie robiły nic
naprawdę dziwnego.
Tym razem
nie chcieli być rozpoznani. Ubrali się zupełnie inaczej niż zwykle, założyli
ciemne okulary i kapelusze, mając nadzieję, że nikt nie zwróci na nich uwagi.
Liam przykleił sobie sztuczne wąsy, które wyglądały naprawdę realistycznie,
Louis nie golił się od kilku dni, Niall założył arafatkę.
Kiedy Zayn
wreszcie się przygotował, w dobrych humorach wyruszyli na podbój miasta.
- A to jest
warzywniak pani Cross – oznajmił Niall stając przed drzwiami sklepu.
-
Warzywniak?! Tak blisko?! – niemalże krzyczał Lou. – Czyli tutaj będę mógł się
zaopatrywać w marchewki!
- Najpierw
zgłoś tej całej pani Cross, żeby zaczęła zamawiać dwa razy więcej marchwi niż
zwykle, bo jak raz wejdziesz do tego sklepu to połowa okolicy ich już nie
dostanie – zauważył Liam. Wszyscy roześmiali się pogodnie.
- Nigdy nie
myślałem, że Irlandia jest taka fajna- powiedział Harry gdy wieczorem wrócili
do domu Nialla.
- Jak
mogłeś? – Blondyn rzucił w niego poduszką leżącą na brzegu kanapy. Zmęczeni
zalegli przed telewizorem i oglądali jakąś meksykańską telenowelę. Oczywiście,
ich kamuflaż się nie sprawdził, ale Directionerki nie piszczały i nie chciały
ich udusić ze szczęścia. Nie było źle.
- O której
otwierają ten sklep? – spytał Louis.
- Szósta –
jęknął leżący na podłodze pod kanapą Hazza, gdyż Niall zrobił sobie z niego
podnóżek.
- Okej,
spróbuję was nie obudzić jak będę wychodził.
- Ty to tak
na serio? – zdziwił się Zayn. Lou wzruszył ramionami. Lubił sobie pospać, ale
nie tak jak przyjaciel: kiedy miał wstać wcześniej, wstawał. Nie miał z tym
problemu. A poza tym ze zgrozą zauważył, że w lodówce Horanów nie ma marchwi.
- Dobra,
nie wiem jak wy, ale ja idę spać – oznajmił Liam, podnosząc się z fotela.
- Jest
dopiero jedenasta!
- Chyba
już.
W końcu
wszyscy chłopcy stwierdzili, że czas spać. Każdy rozmyślał o minionym dniu.
Niall jeszcze szybko zmontował filmik, by móc go rano wrzucić na Youtube. Na
Twitterze napisał „Goodnight Eire” i z
westchnieniem położył się do swojego własnego łóżka.
A choćby
nie wiem jak starał się zasnąć, znów nic z tego nie wyszło.
***
Budzik
zadzwonił, oznajmiając Murphey, że czas już wstać z łóżka – w końcu to pierwszy
dzień jej nowej pracy. Niemal bezwiednie
wstała i poszła do łazienki, po czym zeszła na dół do kuchni. Babcia jeszcze
spała. Dziewczyna przyrządziła sobie kanapkę i wyszła z domu, jedząc ją.
Do sklepu
dotarła piętnaście minut przed szóstą. Drzwi otworzyła kluczami, które dostała
od pani Cross, znajdując się w niedużym, pełnym pomieszczeniu. W środku było
jedynie przejście do lady, a po bokach znajdowały się półki i kosze, jeszcze
puste. Phee zdążyła tylko zanieść płaszcz i torbę na zaplecze, kiedy w drzwiach
pojawiła się sylwetka mężczyzny w średnim wieku.
- Ja z
dostawą – powiedział. Dziewczyna przeprosiła do na chwilę i ubrała przepisowy
fartuszek, po czym pomogła mu wnieść: to worek z ogórkami, to kilka koszyków z
truskawkami. Przy okazji dowiedziała się, że człowiek ten to Matt Bowman i to
on zawsze dostarcza towary pani Cross. Okazał się bardzo miłym człowiekiem;
Murphey od razu poczuła do niego sympatię.
Kiedy Matt
odjechał, była już punkt szósta. Phee wygodnie usiadła na krześle stojącym pod
ścianą i otworzyła książkę, którą ze sobą przyniosła – Numery. Mimo, że rzeczywistość w powieści była okrutna, nadawało to
jednak brutalnego realizmu.
Dzwoneczek
nad drzwiami zabrzęczał, a dziewczyna podniosła głowę. Do sklepu ciekawie
wszedł jakiś chłopak: dość wysoki, przeciętnej urody. Kogoś jej przypominał,
ale nie mogła skojarzyć, kogo. Phee stanęła za ladą.
- Można w
czymś pomóc? – spytała z uprzejmym uśmiechem, tak jak została poinstruowana.
- Właściwie
tak – powiedział chłopak z brytyjskim akcentem, co odkryła z zaskoczeniem. –
Czy jest możliwość wykupienia prenumeraty na marchew?
- Słucham? –
zareagowała dopiero po chwili. Prenumerata
na marchew?
- Czy to ty
jesteś panią Cross? – odpowiedział pytaniem.
- Obawiam
się, że nie.
- A
mogłabyś coś dla mnie załatwić? Proszę?
- Ja… Jasne
– zająknęła się. Pierwszy dzień w pracy, a ona już spotyka się z ludzkimi
dziwactwami.
- Powiedz
właścicielce, żeby skontaktowała się ze mną… - wyciągnął z kieszeni chusteczkę
i już miał na niej napisać swój numer, kiedy dziewczyna go powstrzymała.
- Pani
Cross przychodzi tutaj o dwunastej, nie ma potrzeby.
- Och… To
świetnie. A teraz wziąłbym z kilo tych marchewek. – Chłopak uśmiechnął się.
Murphey wrzuciła marchew do worka i postawiła na wadze – wyszło nieco mniej niż
dwa kilo.
- Nie, nie
odkładaj ich! Już się do nich przywiązałem! – krzyknął. – Wezmę tyle, ile jest.
Dziewczyna
starała się, by jej spojrzenie nie wyrażało skrajnego zdziwienia. Brunet
zapłacił należność i skierował się do drzwi.
- Wiesz co?
Lubię twój kolor włosów – powiedział i wyszedł, a ją nagle olśniło: to był
Louis Tomlinson.
Louis Tomlinson z One Direction.
Podoba mi się. Nie spotkałam się jeszcze z opowiadaniem, którego akcja działaby się w Irlandii. Było kilka, gdzie bohaterowie przez jakiś czas, tam pomieszkiwali, ale nigdy nie zatrzymywali się tam na dłużej. Podoba mi się pomysł z warzywniakiem i marchewkami, dla Louis'a. :D
OdpowiedzUsuń(dałoby się wyłączyć kod, przy publikacji komentarza?)
Świetny! Już mi się podoba twoje opowiadanie. Dodaję do obserwujących (;
OdpowiedzUsuńHahah. :) Jak zaloguję się na google to dodam się do obserwatorów. Nic dodać nic ująć, po prostu bosko piszesz. ;**
OdpowiedzUsuńŚwietne <3 zakochałam się!
OdpowiedzUsuńCzytając to mam wrażenie, że rzeczywiście się wydarzyło.
Cudowny rozdział, a tekst "Prenumerata na marchew" będzie za mną chodził przez kilka kolejnych dni :)
Liczę, że Phee polubi się z Lou.
Oczywiście zapraszam Cię do mnie: somewhere-nice-to-die.blogspot.com
świetny rozwaliłaś mnie "prenumerata na marchweki"
OdpowiedzUsuńzakochałam się już od pierwszego słowa