piątek, 13 lipca 2012

Prolog


            Na stację wtoczył się pociąg. Ludzie podnieśli się ze swoich miejsc na ławkach, wzięli bagaże i podeszli do otwierających się właśnie drzwi. Stamtąd najpierw zaczęli wychodzić ludzie, ciągnąc za sobą walizki i potrącając tych, którzy już chcieli wsiadać.
Jedną z takich osób była szesnastoletnia dziewczyna. Długie włosy, które były bardziej pomarańczowe niż rude, opadały na jej plecy splecione w luźny, zrobiony pospiesznie warkocz. Szare oczy wypatrywały kogoś w tłumie, wyrażając jednocześnie strach przed tak dużą ilością ludzi.
- Phee! – usłyszała dziewczyna z daleka. Zwróciła się w tamtą stronę i ujrzała starszą kobietę, która mimo swojego wieku była nadal żywa i radosna.
- Cześć – powiedziała podchodząc do babci. Catrina St. James uśmiechnęła się do wnuczki.
- Nie wierzę, moja dziewczynka przyjechała tu do mnie sama pociągiem…
- To nic takiego, wielu ludzi w moim wieku tak robi.
- Ale dla mnie dalej jesteś obcinającą wszystkim lalkom włosy małą dziewczynką. – Catrina wzięła ją pod rękę i skierowała w stronę parkingu. Tam wsiadły do starego, czerwonego Mini i starsza kobieta zawiozła je do domu.
***
            Murphey St. James uśmiechnęła się na widok dużego, białego domu. Tutaj, w Mullingar, spędziła swoje dzieciństwo – dopiero, gdy miała siedem lat wyprowadziły się z mamą do Dublina. Wracały jednak tutaj jak najczęściej się dało. W te wakacje niestety dziewczyna musiała przyjechać sama.
            Jej pokój na piętrze pozostał taki, jakim go zapamiętała – soczyście zielone ściany, meble z jasnego drewna, kilka plakatów starych boysbandów, które już dawno nie istnieją i pamiątki: śnieżne kule, obrazki i inne „duperele”.
            Phee pogładziła delikatnie głowę wielkiej żaby, pluszaka którego dostała na trzynaste urodziny. Rzeczy z walizki wypakowała do szafy i zeszła na dół, skąd dochodził cudowny zapach babcinego spaghetti.
            - Znalazłam ci pracę – zaczęła Catrina gdy usiadła naprzeciw wnuczki.
            - Tak? – zaciekawiona dziewczyna podniosła głowę znad talerza. Gdy wcześniej rozmawiała przez telefon z babcią, spytała, czy ta nie mogłaby rozejrzeć się za jakąś wakacyjną pracą dla szesnastolatki.
            - Rozmawiałam z panią Cross, właścicielką warzywniaka dwie ulice stąd, tam gdzie zwykle chodzę na zakupy. Powiedziała że chętnie przyjmie cię na kasę. Godziny musisz sama z nią ustalić, ale ogólnie już jesteś przyjęta.
            - Naprawdę? Dziękuję! – wykrzyknęła ruda, wstała ze swojego miejsca i ucałowała babcię w policzek. – Mogłabym iść do niej już dzisiaj?
            - Sądzę że tak, ma otwarte do szóstej.
            Dalej rozmowa potoczyła się jak zwykle: Catrina zaczęła wypytywać, czy Murphey ma chłopaka (nie i nie zamierza), jak tam z przyjaciółkami (niestety nie ma na tyle bliskich koleżanek by nazwać je przyjaciółkami) i tak dalej.
            - A słyszałaś może o tym zespole, nie mogę sobie teraz przypomnieć jak się nazywali… Pięciu chłopców, jeden stąd, z Mullingar…
            - One Direction? – spytała Murphey i zrobiła zdegustowaną minę. – Fuj.
            - Czemu fuj? Wyglądają na całkiem fajnych. Widziałam ich kilka razy w telewizji, są bardzo naturalni.
            - Żenada. Kicz. Brak głębi. Koniec tematu.
            Zdziwiona kobieta nie kontynuowała. Przy okazji rozmowy z panią Cross odnośnie pracy dla Phee dowiedziała się, że boysband przyjeżdża na dwa tygodnie wakacji do Irlandii, do domu tego całego Nialla. Ale skoro jej wnuczka aż tak za nimi nie przepadała, to nie było sensu mówienia jej o tym. Jeszcze straciłaby cały zapał do pracy. I tak ma problemy z kontaktami międzyludzkimi, a słysząc że One Direction jest w tym samym mieście co ona, zabarykadowałaby się w pokoju.

            - To ja się zbieram – powiedziała Murphey po załadowaniu naczyń do zmywarki. – Wolę to załatwić wcześniej niż później.
            - Znasz drogę?
            - Oczywiście – odparła dziewczyna. Pobiegła na górę po torebkę i jakąś chustę – tutaj wiało bardziej niż w Dublinie. Wróciwszy na dół założyła krótki, granatowy płaszcz i glany.
            Do warzywniaka dotarła po pięciu minutach, w głowie nucąc piosenkę Every teardrop is a waterfall Coldplaya. Pani Cross była młodsza od babci dziewczyny, miała może trochę ponad pięćdziesiątkę. Z tłumu wyróżniały ją postawione na jeża fioletowe włosy, które mimo swojej kiczowatości nadawały twarzy kobiety sympatyczny wyraz.
            - Wnuczka Catriny! – zawołała kobieta kiedy tylko Murphey przekroczyła próg.
            - Dzień dobry, jestem Phee St. James – przedstawiła się. Nie lubiła swojego pełnego imienia, wolała żeby ludzie mówili do niej zdrobnieniem. Kobieta również się przedstawiła i zaprosiła do kantorka, a na ladzie wystawiła karteczkę z napisem „Zaraz wracam”.
            - Twoja babcia z nieba mi spadła, kiedy spytała o pracę dla ciebie. Za dużo tu siedzę, muszę sobie zrobić czasem jakiś mały urlopik, choćby i na trzy godziny. Więc, chciałabyś pracować więcej czy mniej?
            Zbita z tropu dziewczyna spojrzała niepewnie na kobietę.
            - Och, chodziło mi o to, czy chcesz pracować cały dzień, czy tylko w wyznaczonych godzinach. Gdybyś pracowała przez cały dzień, miałabyś wolne od czwartku do niedzieli, ale jeśli wzięłabyś tylko część godzin, pracowałabyś od poniedziałku do soboty, w niedziele mamy zamknięte. Więc? Co wybierasz?
            - Chyba… Chyba drugą opcję.
            - Świetnie! – pani Cross klasnęła w dłonie. – Bardziej pasują ci godzinny poranne czy popołudniowe?
            - Raczej poranne. Jestem rannym ptaszkiem – powiedziała Phee z nieco wymuszonym uśmiechem.
            - Wspaniale. Teraz tylko spiszemy umowę…
            Po pół godzinie Murphey była w domu, z zagwarantowaną pracą na dwa miesiące. Wieczorem posiedziała jeszcze z babcią, po czym poszła do swojego pokoju.
            Mimo potwornego zmęczenia podróżą znów nie mogła zasnąć – a gdy wreszcie zasnęła, znów zaczęły dręczyć ją te same koszmary.

4 komentarze:

  1. Powiem szczerze : Zaczyna się ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę wciągające. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz świetny styl :)
    Lekko się to czyta. Skoro ona nie lubi 1D, to co ją do nich przekona? Hmm... Zapowiada się fenomenalnie!

    Zapraszam do mnie: somewhere-nice-to-die.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. pewnie któryś z chłopaków (lub sam Lou) pójdzie do warzywniaka po marchewki dla Louisa i tak się poznają xD

    OdpowiedzUsuń