Na stację
wtoczył się pociąg. Ludzie podnieśli się ze swoich miejsc na ławkach, wzięli
bagaże i podeszli do otwierających się właśnie drzwi. Stamtąd najpierw zaczęli
wychodzić ludzie, ciągnąc za sobą walizki i potrącając tych, którzy już chcieli
wsiadać.
Jedną z takich
osób była szesnastoletnia dziewczyna. Długie włosy, które były bardziej
pomarańczowe niż rude, opadały na jej plecy splecione w luźny, zrobiony
pospiesznie warkocz. Szare oczy wypatrywały kogoś w tłumie, wyrażając
jednocześnie strach przed tak dużą ilością ludzi.
- Phee! –
usłyszała dziewczyna z daleka. Zwróciła się w tamtą stronę i ujrzała starszą
kobietę, która mimo swojego wieku była nadal żywa i radosna.
- Cześć –
powiedziała podchodząc do babci. Catrina St. James uśmiechnęła się do wnuczki.
- Nie wierzę,
moja dziewczynka przyjechała tu do mnie sama pociągiem…
- To nic
takiego, wielu ludzi w moim wieku tak robi.
- Ale dla mnie
dalej jesteś obcinającą wszystkim lalkom włosy małą dziewczynką. – Catrina
wzięła ją pod rękę i skierowała w stronę parkingu. Tam wsiadły do starego,
czerwonego Mini i starsza kobieta zawiozła je do domu.
***
Murphey
St. James uśmiechnęła się na widok dużego, białego domu. Tutaj, w Mullingar,
spędziła swoje dzieciństwo – dopiero, gdy miała siedem lat wyprowadziły się z mamą
do Dublina. Wracały jednak tutaj jak najczęściej się dało. W te wakacje
niestety dziewczyna musiała przyjechać sama.
Jej
pokój na piętrze pozostał taki, jakim go zapamiętała – soczyście zielone
ściany, meble z jasnego drewna, kilka plakatów starych boysbandów, które już
dawno nie istnieją i pamiątki: śnieżne kule, obrazki i inne „duperele”.
Phee
pogładziła delikatnie głowę wielkiej żaby, pluszaka którego dostała na
trzynaste urodziny. Rzeczy z walizki wypakowała do szafy i zeszła na dół, skąd
dochodził cudowny zapach babcinego spaghetti.
-
Znalazłam ci pracę – zaczęła Catrina gdy usiadła naprzeciw wnuczki.
-
Tak? – zaciekawiona dziewczyna podniosła głowę znad talerza. Gdy wcześniej
rozmawiała przez telefon z babcią, spytała, czy ta nie mogłaby rozejrzeć się za
jakąś wakacyjną pracą dla szesnastolatki.
-
Rozmawiałam z panią Cross, właścicielką warzywniaka dwie ulice stąd, tam gdzie
zwykle chodzę na zakupy. Powiedziała że chętnie przyjmie cię na kasę. Godziny
musisz sama z nią ustalić, ale ogólnie już jesteś przyjęta.
-
Naprawdę? Dziękuję! – wykrzyknęła ruda, wstała ze swojego miejsca i ucałowała
babcię w policzek. – Mogłabym iść do niej już dzisiaj?
-
Sądzę że tak, ma otwarte do szóstej.
Dalej
rozmowa potoczyła się jak zwykle: Catrina zaczęła wypytywać, czy Murphey ma
chłopaka (nie i nie zamierza), jak tam z przyjaciółkami (niestety nie ma na
tyle bliskich koleżanek by nazwać je przyjaciółkami) i tak dalej.
-
A słyszałaś może o tym zespole, nie mogę sobie teraz przypomnieć jak się
nazywali… Pięciu chłopców, jeden stąd, z Mullingar…
-
One Direction? – spytała Murphey i zrobiła zdegustowaną minę. – Fuj.
-
Czemu fuj? Wyglądają na całkiem fajnych. Widziałam ich kilka razy w telewizji,
są bardzo naturalni.
-
Żenada. Kicz. Brak głębi. Koniec tematu.
Zdziwiona
kobieta nie kontynuowała. Przy okazji rozmowy z panią Cross odnośnie pracy dla
Phee dowiedziała się, że boysband przyjeżdża na dwa tygodnie wakacji do
Irlandii, do domu tego całego Nialla. Ale skoro jej wnuczka aż tak za nimi nie
przepadała, to nie było sensu mówienia jej o tym. Jeszcze straciłaby cały zapał
do pracy. I tak ma problemy z kontaktami międzyludzkimi, a słysząc że One
Direction jest w tym samym mieście co ona, zabarykadowałaby się w pokoju.
-
To ja się zbieram – powiedziała Murphey po załadowaniu naczyń do zmywarki. –
Wolę to załatwić wcześniej niż później.
-
Znasz drogę?
-
Oczywiście – odparła dziewczyna. Pobiegła na górę po torebkę i jakąś chustę –
tutaj wiało bardziej niż w Dublinie. Wróciwszy na dół założyła krótki,
granatowy płaszcz i glany.
Do
warzywniaka dotarła po pięciu minutach, w głowie nucąc piosenkę Every teardrop is a waterfall Coldplaya.
Pani Cross była młodsza od babci dziewczyny, miała może trochę ponad
pięćdziesiątkę. Z tłumu wyróżniały ją postawione na jeża fioletowe włosy, które
mimo swojej kiczowatości nadawały twarzy kobiety sympatyczny wyraz.
-
Wnuczka Catriny! – zawołała kobieta kiedy tylko Murphey przekroczyła próg.
-
Dzień dobry, jestem Phee St. James – przedstawiła się. Nie lubiła swojego
pełnego imienia, wolała żeby ludzie mówili do niej zdrobnieniem. Kobieta
również się przedstawiła i zaprosiła do kantorka, a na ladzie wystawiła
karteczkę z napisem „Zaraz wracam”.
-
Twoja babcia z nieba mi spadła, kiedy spytała o pracę dla ciebie. Za dużo tu
siedzę, muszę sobie zrobić czasem jakiś mały urlopik, choćby i na trzy godziny.
Więc, chciałabyś pracować więcej czy mniej?
Zbita
z tropu dziewczyna spojrzała niepewnie na kobietę.
-
Och, chodziło mi o to, czy chcesz pracować cały dzień, czy tylko w wyznaczonych
godzinach. Gdybyś pracowała przez cały dzień, miałabyś wolne od czwartku do
niedzieli, ale jeśli wzięłabyś tylko część godzin, pracowałabyś od poniedziałku
do soboty, w niedziele mamy zamknięte. Więc? Co wybierasz?
-
Chyba… Chyba drugą opcję.
-
Świetnie! – pani Cross klasnęła w dłonie. – Bardziej pasują ci godzinny poranne
czy popołudniowe?
-
Raczej poranne. Jestem rannym ptaszkiem – powiedziała Phee z nieco wymuszonym
uśmiechem.
-
Wspaniale. Teraz tylko spiszemy umowę…
Po
pół godzinie Murphey była w domu, z zagwarantowaną pracą na dwa miesiące.
Wieczorem posiedziała jeszcze z babcią, po czym poszła do swojego pokoju.
Mimo
potwornego zmęczenia podróżą znów nie mogła zasnąć – a gdy wreszcie zasnęła,
znów zaczęły dręczyć ją te same koszmary.
Powiem szczerze : Zaczyna się ciekawie.
OdpowiedzUsuńNaprawdę wciągające. :)
OdpowiedzUsuńMasz świetny styl :)
OdpowiedzUsuńLekko się to czyta. Skoro ona nie lubi 1D, to co ją do nich przekona? Hmm... Zapowiada się fenomenalnie!
Zapraszam do mnie: somewhere-nice-to-die.blogspot.com
pewnie któryś z chłopaków (lub sam Lou) pójdzie do warzywniaka po marchewki dla Louisa i tak się poznają xD
OdpowiedzUsuń