Brunet
postawił torbę z marchewkami na ziemi i otworzył drzwi do domu przyjaciela.
Wszyscy jeszcze spali, ale nic sobie z tego nie robił: Horanowie wyjechali na
wakacje na Maderę, więc byli tutaj tylko w piątkę.
Schował
marchew do lodówki, wyjmując sobie tylko jedną, i chrupiąc ją położył się na
kanapie. Z kieszeni wyciągnął telefon i szybko wystukał sms do swojej
dziewczyny, Eleanor.
Dzień dobry!
Odpowiedź
przyszła po kilku minutach.
Jesteś okrutny.
Wcale że nie.
Obudziłeś mnie o szóstej! W wakacje!
O szóstej dwadzieścia trzy.
To nie zmienia faktu, że mogłam spać
jeszcze trzy godziny.
Przekomarzali się jeszcze jakiś
czas, kiedy Lou ze zdumieniem stwierdził, że jest już siódma, a nikt jeszcze
nie wstał; postanowił więc ich obudzić. W salonie stała stara gitara Nialla, na
której ten zawiesił na chwilę wzrok. Po przemyśleniu wszystkich „za” („przeciw”
nie było) wziął ją i na wszelki wypadek poprzekręcał jeszcze kołki w różne strony,
żeby była kompletnie rozstrojona.
Chłopcy
spali w dwóch pokojach: w gościnnym Harry, Lou i Liam, a w pokoju Irlandczyka
on i Zayn. Louis postanowił najpierw iść do Hazzy, który był zdecydowanie
łatwiejszym celem niż Zayn.
Zakradł się
między śpiących razem na podwójnym łóżku przyjaciół i uderzył palcami w struny,
które wydały przeraźliwy, fałszywy akord.
- Aaa! –
krzyknął Liam podnosząc się od razu. Kołdra zsunęła się z niego, ukazując nagą
klatkę piersiową i stare dresy. Loczek tylko otworzył oczy i gwałtownie
zaczerpnął oddech.
- Bry –
wyszczerzył się Lou. Harry rzucił się na niego z pięściami, na co on
odpowiedział tym samym. Zaczęli się szarpać, w efekcie czego gitara wypadła z
rąk chłopaka i spadła na ziemię, wydając bardzo nieprzyjemny dźwięk. Tomlinson
puścił włosy przyjaciela, a ten rozluźnił uścisk na jego szyi. We trójkę wraz z
Liamem patrzyli tylko na instrument, z którym na pewno nie było wszystko w
porządku. Wkrótce do pokoju wbiegli też Niall i, ku powszechnemu zdumieniu,
Zayn.
- To się
nazywa budzenie – wymamrotał Louis. Obserwował jak blondyn podchodzi do gitary
i bierze ją na ręce niczym ranne zwierzątko. Miała pęknięty gryf i uszczerbiony
brzeg dziury w pudle rezonansowym.
- Ty… -
popatrzył ze zmrużonymi oczami na Tommo, po czym przeniósł wzrok na Hazzę. –
Wy…
Przerażone
twarze chłopców mówiły same za siebie.
- Nie
daruję! – krzyknął i wybiegł z pokoju. Wszyscy spojrzeli po sobie: Niallerowi
odbiło. Znowu.
***
Murphey z
ulgą przywitała panią Cross i zeszła na zaplecze. Odwiesiła swój fartuszek i
wzięła stamtąd torebkę.
- I jak
tam? – spytała kobieta, sprawdzając stan kasy. – Dużo klientów?
- Raczej
nie – przyznała dziewczyna. Pomimo, że było ich niewielu, byli to ludzie
specyficzni, każdy zupełnie inny. Chociaż może tylko ona to mogła zauważyć? Już
tak dawno nie przebywała wśród ludzi, że się od nich odzwyczaiła, a teraz
spoglądając na kogokolwiek ocenia go jak zupełnie nowy gatunek.
- A jak ci
się pracowało? – Kobieta uśmiechnęła się ciepło.
- Całkiem
dobrze. – Phee przypomniała sobie śmiesznego staruszka który zwracał się do
niej „panienko”, trzydziestoparoletnią matkę z dwójką małych dzieci które
chciały, by ta koniecznie kupiła kalarepę, „bo się tak śmiesznie nazywa”, no i
oczywiście Louisa Tomlinsona kupującego zapas marchwi który starczyłby mu na
tydzień. Niechętnie musiała przyznać, że początkowo zrobił na niej dość dobre
wrażenie: przyjazny, zabawny chłopak; kiedy jednak go rozpoznała, stracił w jej
oczach. Czuła się przez to bardzo dziwnie, mając poczucie winy i czując jakąś
niby-nienawiść na raz.
- Skoro
wszystko dobrze, to cię tu nie trzymam. Możesz już lecieć – wygoniła ją pani
Cross. Murphey wyszła z uśmiechem i w drodze do domu włączyła telefon. Po
chwili wyświetliło się powiadomienie: „Nieodebrane połączenia: 4”, a zaraz
potem pojawił się sms sprzed kilkunastu minut.
„Straciłam
cierpliwość. Zadzwoń. TERAZ”
Autorką
była oczywiście Maggie, której polecenie ruda niezwłocznie wykonała.
Przyjaciółka, jak można się domyślić, odebrała już po pierwszym sygnale.
- Nareszcie
– jęknęła na powitanie. – Coś ty robiła przez ten cały czas? Siedziała w
jaskini i malowała krwią dzikie zwierzęta?
Phee
stłumiła śmiech. Tak dawno nie widziała się z Maggie, że prawie zapomniała,
jaka ona jest. Kiedyś w sumie one obie takie były, ale minęło sześć lat. Jedna
nabawiła się paskudnego amerykańskiego akcentu i różowych włosów, a druga wycofała
się ze społeczeństwa. Stwierdziła jednak, że chyba ma w sobie nadal tą samą
„Fifi”, co kiedyś, więc może nie jest za późno, żeby jeszcze wrócić do starego
porządku rzeczy?
-
Pracowałam, musiałam wyłączyć telefon. Co jest tak ważne, że chciałaś
natychmiast porozmawiać?
- Muszę po
prostu z tobą porozmawiać.
Murphey uderzyła
dłonią czoło, płosząc tym donośnym klaśnięciem wróble siedzące na pobliskim
ogrodzeniu.
- Super. O
co chodzi?
- Nie,
musimy pogadać. Tak w cztery oczy,
wiesz.
Ruda
westchnęła i zastanowiła się chwilę. Nie miała w planach takiego czegoś.
Przyjechała do Mullingar jak zwykle w wakacje, lecz ten wyjazd miał być czymś w
rodzaju rehabilitacji… Rehabilitacji jej umysłu. Choć skoro praca w sklepie,
czyli kontakt z ludźmi, miała być jednym z „punktów programu”, zwykłe babskie
pogaduchy są tym, co jest najlepsze dla jej psychiki?
- Jasne,
czemu nie.
- Przyjdę
do ciebie za kwadrans. Pasuje?
- Kwadrans?
Ale… - nie dokończyła zdania, bo Maggie się rozłączyła. „No co za…” –
pomyślała. Akurat była już przy furtce, więc pospiesznie weszła do domu. Babcia
była w pracy, oprowadzając wycieczki w muzeum, więc Phee była sama. Zrobiła
sobie jakąś kanapkę i usiadła na łóżku w swoim pokoju.
Z jednej strony samotność jest dobra, bo
nikt nie przeszkadza ci w twoich rozterkach. Jednak przy ludziach możesz o nich
zapomnieć i cieszyć się chwilą…
Na biurku
stało zdjęcie oprawione w ramkę w kształcie bramki piłkarskiej. Przedstawiało
ono młodszą o kilka lat Phee, jej równie rudą i piegowatą mamę oraz babcię i
dziadka, który mimo że posiwiał i pomarszczył się, i tak wyglądał na
piegowatego rudzielca. Sean St. James zmarł niewiele później, nagle, na zawał
serca. Nikt nie wiedział, co było tego przyczyną.
Murphey
uśmiechnęła się smutno. „Dla naszej rodziny mężczyźni chyba nie są stworzeni”
pomyślała. Swoje nazwisko odziedziczyła po matce, która nie chciała jej
zdradzić, kto jest jej ojcem. Wiele razy pytała, a mimo to nigdy nie uzyskała
żadnej odpowiedzi. Jedyne, co udało jej się wydusić z babci było to, że był to
przyjaciel mamy z liceum. I tyle. Phee przypuszczała, że jest dzieckiem z
wpadki, ale nigdy nie miała pretensji do matki: miała przecież odwagę, by sama
ją wychować.
Dzwonek do
drzwi wyrwał ją z melancholii. Zaskoczona zauważyła, że jej policzki są
wilgotne od łez. Przetarła je szybko rękawem bluzy i zeszła by otworzyć
przyjaciółce. Ledwo zobaczyła ją za progiem, ta rzuciła się na nią.
- Dostałam
się do X-Factor! – krzyknęła,
miażdżąc Phee w objęciach.
- To
genialnie – wydusiła z siebie ruda, kiedy przyjaciółka ją puściła. – Co im
zaśpiewałaś? – spytała i wskazała ręką, że ma iść do salonu.
- Find a way to my heart Phila Collinsa –
odparła Maggie siadając na kanapie.
- Klasyka.
Pamiętasz, jak kochałyśmy kiedyś Phila?
- A jakże.
– Różowowłosa zachichotała. – Znałyśmy wszystkie jego piosenki na pamięć.
Murphey
uśmiechnęła się na to wspomnienie. Siedziały w namiocie na podwórku Maggie,
otulone śpiworami i śpiewały do wtóru swojemu idolowi.
- A jak
zareagowali jurorzy?
- Ogólnie
im się spodobało, tylko Simon Cowell miał jakieś wąty i jako jedyny powiedział
„nie”.
- Jego to
trudno zadowolić – westchnęła Phee, przypominając sobie poprzednie edycje.
Bywało, że w jednym mieście „tak” powiedział tylko dwa czy trzy razy.
Rozmowy
dziewczyn zeszły na inne tematy, jak wspomnienia z dzieciństwa i wspólnych
wakacji. Przypominały sobie, jak kiedyś były nad morzem i choć Maggie nie
umiała pływać, Murphey wyciągnęła ją na głęboką wodę, gdzie ta prawie się
utopiła. Albo też śmiały się z tego, jak Phee na szkolnym festynie w pierwszej
klasie potknęła się o jakiś kabel wpadła na stoisko z ciastami.
Wreszcie,
chcąc nie chcąc wszystko zeszło na chłopaków.
- No, to
ilu przystojnych Dublińczyków pobiło się o ciebie ostatnio? – spytała Maggie.
- Hm,
policzmy… - Murphey udawała, że liczy coś zapamiętale na palcach. – Wychodzi
mi, że… zero.
- Serio? –
druga dziewczyna była szczerze zdziwiona. Phee wzruszyła ramionami.
- Po prostu
jeszcze nie spotkałam swojego księcia na białym koniu. A co z tobą? – szybko
skierowała rozmowę na osobę przyjaciółki.
- Miałam w Bostonie
chłopaka, grał w szkolnej drużynie baseballa. Wiesz, ten z typu wysokich,
muskularnych blondynów. – Twarz Maggie wyrażała jakąś tęsknotę i rozmarzenie
zarazem. – Niestety musieliśmy się rozstać z Adamem kiedy okazało się, że
wracam do Irlandii…
- Nie
chcieliście spróbować związku na odległość? – zasugerowała nieśmiało ruda.
Maggie spojrzała na nią jak na idiotkę.
- Żarty
sobie robisz? Wiem, że oboje będziemy jeszcze przez jakiś czas tęsknić (no, a
przynajmniej ja, nie wiem jak on) ale to nie był związek taki, z którego byłby
ślub i dzieci. Nie jesteśmy zaślepieni, wiedzieliśmy, że pewnego dnia to się
skończy. No i skończyło się, nie ma o czym gadać.
Phee
pokiwała tylko głową.
- Ale wiesz
co? – spytała retorycznie różowowłosa. – W sumie to ja mam teraz pięciu
chłopaków – ogłosiła z satysfakcją. Murphey uniosła brwi do góry. – Tak. I
nazywają się One Direction.
Dziewczyna
westchnęła głośno i uniosła oczy ku niebu.
- Co, nie
podoba ci się coś? – spytała zadziornie Maggie.
- Nic… A
właściwie wszystko. – Phee obserwowała emocje zmieniające się na twarzy
przyjaciółki. Szok, Niedowierzanie. Złość?
- Nie mów
mi, że nie lubisz 1D – powiedziała zimno.
- Nie
powiem. Ja… po prostu ich nie toleruję – odparła ruda.
Maggie
popatrzyła na Murphey, jakby ta co najmniej kogoś zamordowała. Zacisnęła mocno
szczękę i wstała, zarzucając sobie torbę na ramię. Nie spojrzawszy nawet na dziewczynę
wyszła z jej domu, głośno trzaskając drzwiami.
Phee
dopiero po chwili zorientowała się, że przyjaciółka obraziła się na nią za to,
że nie słucha One Direction. Wbrew sobie wybuchła niepochamowanym śmiechem.
do nałki sie weś a nie seksy ci w głowie z jkims łan dyrekcjonę
OdpowiedzUsuńpoza tym marhewki sie sadzi a nie stawia na ziemi hyba nie masz mósku.
Droga Maryno,
Usuńniestety nie wiem co to 'nałka', ale za to ty powinnaś się wziąć do nauki - szczególnie ortografii polskiej. Może ci się przydać w przyszłości.
A poza tym masz rację - nie mam mósku. Ja posiadam mózg - w przeciwieństwie chyba do Ciebie.
Marchewki sie kupuie w kauflandach bo tam sa promocjie
OdpowiedzUsuńAch, jakaż pomocna uwaga.
UsuńŚwietny blog, ciekawie się zapowiada. Zabieram się do dalszego czytania! :)
OdpowiedzUsuńTrochę mi smutno, że Maggie obraziła się na Phee tylko za to, że tamta nie lubi One Direction.
OdpowiedzUsuńPoza tym rozdział świetny :)